Spacer zamiast Dziennika
Dziesięć dni lutego 1982 roku, bo tyle trwał ten swoisty protest świdniczan, wspominają Lucyna Matejczuk i Urszula Radek. Obie panie, podobnie jak i ich rodziny, działały w tym czasie w Solidarności. Wszyscy też spacerowali ulicą Sławińskiego.
Będą spacery
Pomysł narodził się podczas rozmów kilku członków Solidarności, którzy zastanawiali się nad formą protestu przeciw wprowadzeniu stanu wojennego i płynącej z mediów rządowej propagandy. – Opowiadał mi mąż, że rozmawiano w tym na placu w centrum miasta – wspomina Lucyna Matejczuk. – Jeżeli dobrze pamiętam byli to – Henryk Zieliński, Janusz Radek, Jan Kaźmierczak i Stanisław Podpłoński. W Radiu Wolna Europa podano, że na Śląsku ludzie wystawiali telewizory w oknach. U nas miało być podobnie.
Dokładnie pamiętam ten dzień, gdy mąż wrócił z pracy w WSK i powiedział – będą spacery. Na drugi dzień poszliśmy z synami na ulicę Sławińskiego. Marek miał wtedy 17 lat, Artur 13. Po jednym z dość burzliwych spacerów przyszedł do mnie ubek z krzykiem, że dzieci zabieramy ze sobą. Ale chłopcy sami chcieli, nie namawialiśmy ich i nie wyciągaliśmy z domu. Dziś, gdy o tym myślę, przeżywam ogromne rozterki. Wtedy to było naturalne, że idziemy całą rodziną. Nie byliśmy zresztą wyjątkiem. Inni też tak postępowali.
Dalszą rozmowę przerywają łzy. Mimo upływu lat, wspomnienia są nadal zbyt żywe i bolesne. Trudno się jednak dziwić żalowi matki, gdy opowiada o tym, jak męczono jej dziecko: – Któregoś dnia wróciliśmy ze spacerów lecz Marka długo nie było. Bardzo się niepokoiliśmy. W końcu przyszedł do domu, ale blady i milczący. Okazało się, że ubecy zatrzymali grupę młodzieży, w tym i naszego syna, na komendzie milicji. O szczegółach okrutnego przesłuchania opowiedział dopiero po kilku dniach. Kazali mu położyć głowę na biurko i straszyli, że będą obcinać. Dla siedemnastolatka było to straszne przeżycie. Do dzisiaj nie chce o tym rozmawiać.
Tłumy na Sławińskiego
– Z okien mieszkania widzieliśmy, jak codziennie z Brzezin schodzi tłum i kieruje się na ulicę Sławińskiego – kontynuuje wspomnienia Lucyna Matejczuk. – Nawet teraz, po latach pamiętam uczucie radości, optymizmu, jakie na ten widok napełniało nasze serca. Nie byliśmy sami. Tak wielu świdniczan zdecydowało się wziąć udział w proteście. Szły rodziny z sąsiadami, przyjaciółmi. Nawiązywały się nowe znajomości. Do dzisiaj mówimy sobie „dzień dobry”. Czasem rozmawiamy z ludźmi, których poznaliśmy na spacerach. Nawet nie wiem jak się nazywają, ale łączy nas wspomnienie wspólnej walki z komunizmem.
Urszula Radek także brała udział w spacerach z rodziną. W pamięci utkwił jej szczególnie wieczór, kiedy ubek chciał aresztować męża Janusza: – Szliśmy w tłumie, gdy na wysokości ulicy Mickiewicza jakiś mężczyzna chwycił męża za rękaw. Zaczęli się szarpać. Rozpoznaliśmy ubeka, który w zakładzie często Janusza przesłuchiwał. Pomogli nam inni spacerowicze i mężowi udało się uciec. Na szczęście było ciemno, więc łatwiej mógł się ukryć. Kluczył bocznymi uliczkami i szczęśliwie wrócił do domu. Był mocno wystraszony. Wiedział już przecież jak wyglądają przesłuchania.
Drugie wspomnienie jest już radosne: – Podczas spaceru zauważyliśmy idącego naprzeciw nas Kazika Susła. Trochę nas zdziwiło, że zawsze schludnie ubrany, tego wieczoru był mocno ubłocony. Natomiast z tego twarzy wprost biła radość. Dał znak i weszliśmy do mijanej klatki schodowej. Tutaj wszystko się wyjaśniło. Wracał ze spotkania z ukrywającym się jeszcze Andrzejem Sokołowskim i długo kluczył po polach, by zmylić ewentualnych szpicli. Stąd jego niechlujny wygląd. Ale wiadomość i pozdrowienia, które nam przekazał były wspaniałe. Uścisnęliśmy się z radością, stojąc w tej obcej klatce.
Hasło: paluszki
Spacery rozpoczęły się 4 lutego 1982 roku, w czasie wieczornego wydania Dziennika Telewizyjnego. Pierwszego dnia nie było zbyt wielu ludzi, ale począwszy od 5 lutego ulicą Sławińskiego chodziły tłumy świdniczan. W oknach wystawiano odwrócone do ulicy telewizory i zapalone świeczki. Spacerującym ludziom „towarzyszyły” radiowozy i tzw. „świetlice”, czyli duże milicyjne samochody. Wszędzie byli ormowcy i ubecy. – Każdego dnia mieli inny znak rozpoznawczy – mówi Lucyna Matejczuk. – Pamiętam dzień, kiedy przypadkowo usłyszałam swojego sąsiada-ubeka, gdy umawiał się z kolegami „po fachu”, że tym razem będzie to trzyma w ręce paczka paluszków.
Władze natychmiast zareagowały na świdnickie spacery. Przesunięto początek godziny policyjnej z godz. 22.00 na 19.00. Odcinano dopływ energii elektrycznej i wody, przerywano łączność telefoniczną. Zatrzymywano uczestników spacerów. Przewożono ich do Lublina i zatrzymywano w areszcie na 48 godzin. Niektórych wywożono nocą za miasto i wypuszczano w polach, z dala od Świdnika. – Mimo to Świdnik trwał. Czuło się, że milicja przymierza się do przerwania naszego protestu siłą. Spacery zakończyły się 14 lutego, po apelu księdza Jana Hryniewicza. Być może dzięki temu uniknęliśmy nieszczęścia. Pod Świdnikiem stały już armatki wodne. Nasza postawa miała głęboki sens. Umocniła w nas poczucie własnej godności. O spacerach było głośno w kraju i za granicą – kończy wspomnienia Urszula Radek.
Anna Konopka
Głos Świdnika 2007, nr 11.