Mój tata, Roman Szczerbakiewicz
Bohater od dziecka zafascynowany motocyklami, który z powodu wojny opuszcza rodzinne strony i w wyniku kolejnych zdarzeń trafia do miasta, gdzie spełnia swoje marzenia. Brzmi jak zapowiedź hollywoodzkiego filmu albo bajki, prawda? Tymczasem, tak właśnie w skrócie można opisać życie jednego z pionierów świdnickiego sportu motocyklowego.
Współzałożyciel Robotniczego Klubu Sportowego „Stal Świdnik”, wieloletni członek kadry narodowej. Zdobywca srebra i brązu na rajdowych mistrzostwach Polski w klasie 250 cm3, w latach 1960, 1961, 1963, 1965 i 1965. Mistrz rajdów obserwowanych w klasie powyżej 175 cm3, w 1972 i 1973 roku. Pierwszy w rajdach szybkościowych w Polsce, w 1973 roku. Za swój największy sukces uważał zdobycie tytułu wicemistrza Europy w 1967 roku podczas nieoficjalnej olimpiady motocyklowej, która odbywała się w Zakopanem. Zawodnik, trener, działacz sekcji motorowej, kontroler lotów i członek Klubu Seniorów Lotnictwa. Roman Szczerbakiewicz, z urodzenia warszawianin, a od 1952 roku mieszkaniec Świdnika, przeszedł trudną i długą drogę. Jego historię opowiada syn – Grzegorz Szczerbakiewicz.
– Pierwsza myśl, jaka przychodzi Panu do głowy na wspomnienie o tacie to…?
– Rajdy motocyklowe. Ojciec urodził się w 1931 roku, ale źródeł jego fascynacji jednośladami trzeba szukać dużo wcześniej. W 1929 roku, wuj taty, Feliks Kasprzak, zamożny i poważany w Warszawie człowiek, sprowadził parostatkiem motocykl Indiana 600. Kilka lat później, w 1936 roku wygrał na nim Rajd Świętokrzyski i Rajd Tatrzański. W nagrodę otrzymał żywego orła spętanego łańcuchem ze szczerego złota. Niecodzienne wyróżnienie, prawda? Ale wtedy przyznawano właśnie takie nagrody. To Feliks Kasprzyk zaszczepił w ojcu miłość do motocykli. Tata będąc dzieckiem chciał ścigać się, tak jak wuj. Był w niego zapatrzony.
– Później przyszła wojna, a jego dzieciństwo przestało być beztroskie.
– Niemal całą wojnę przeżył w stolicy, gdzie zginęła jego matka i młodszy brat Ludwik. Siostra, przez obóz w Pruszkowie, trafiła do Niemiec. Tata uciekł z Warszawy z bratem Janem i ojcem dopiero w 1944 roku, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie. Po wyzwoleniu wrócił do Warszawy, by zobaczyć co zostało z miasta. Kiedy przybył na Stare Miasto, wszedł na gruzowisko i zaraz dopadło go sowieckie wojsko. Usłyszał „Synku, nie ruszaj się. Stoisz na polu minowym.” Żołnierze pomogli mu się z niego bezpiecznie wydostać. Zapytali, gdzie jest jego ojciec, ale ze zdenerwowania nie potrafił przypomnieć sobie nazwy miejscowości, a gdy zapytali o matkę powiedział, zgodnie z prawdą, że nie żyje. Żołnierze uznali więc, że ojciec jest sierotą. Dali mu ubranie i zabrali ze sobą, jako syna pułku aż pod Mławę. Po niemal roku wrócił do Warszawy. Przez Czerwony Krzyż udało mu się odnaleźć rodzinę. Zamieszkali na ziemiach odzyskanych, w Lubaniu. Tata w trakcie wojny wiele przeszedł. Opowiadał, że jeszcze mieszkając w Warszawie, razem z innymi dziećmi dokuczali okupantowi i kradli węgiel. Któregoś razu przyłapał go Niemiec. Chciał wrzucić go do pieca w parowozie, ale ojciec zaparł się rękami. Mówił też, że dostał serię z karabinu. Na szczęście, na plecach niósł worek z węglem i to go uratowało. A co najciekawsze, zawsze gdy wracał wspomnieniami do czasów dzieciństwa i wojny powtarzał, że marzył, by zrywać pomarańcze z drzew. Doczekał tych czasów. Gdy zaczął pracować w PZL Świdnik, przez niemal 9 lat mieszkał w Afryce.
– Po wyzwoleniu, on i jego rodzina nie chcieli wrócić do Warszawy?
– Dostali nakaz pracy w Świdniku, więc nie mogli już wrócić. Ale zawsze wspominał rodzinny dom, miasto. Bawiło mnie, gdy jechaliśmy do Warszawy, a on przez całą drogę opowiadał, co się gdzie znajdowało, gdzie był sklep, fabryka, a gdzie lody u Bliklego. Bardzo dobrze pamiętał przedwojenną stolicę. Po jej odbudowie, gdy pojawiły się komunistyczne bloki, jakoś nie potrafił się tu odnaleźć, chociaż marzył, że kiedyś jeszcze tam wróci. Że może ja tam zamieszkam.
– W 1952 roku Roman Szczerbakiewicz wyjechał z Lubania do Świdnika. Tu zaczęła się prawdziwa przygoda z motocyklami.
– Jeszcze mieszkając na ziemiach odzyskanych, ojciec kupił swój pierwszy jednoślad – poniemieckiego Zundappa. Na nim uczył się jeździć, a później startował w wyścigach. Pierwszy, uliczny, w którym wziął udział, odbył się w 1951 roku w Lublinie. Zajął wtedy III miejsce. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że wtedy jeszcze sport motocyklowy nie był podzielony na dyscypliny. Rajdy w terenie, odcinki specjalne, obserwowane, trial, wyścigi… to wszystko było ze sobą połączone. Podział nastąpił w latach 70. albo 80. Wtedy też zaczęto produkować motocykle dedykowane konkretnej dyscyplinie.
– W której dyscyplinie Pański ojciec czuł się najlepiej?
– Wydaje mi się, że w rajdach. Jako zawodnik świdnickiego klubu startował w Rajdach Tatrzańskich, które były bardzo trudne. Pamiętam zdjęcia zawodników jadących w pobliżu Morskiego Oka, trasa była naprawdę wymagająca. W 1967 roku w Zakopanem odbyła się tak zwana „Sześciodniówka”. To była nieoficjalna olimpiada motocyklowa, w której brał udział także mój ojciec. Startowali w teamie fabrycznym. Już na ostatnich metrach odcinka specjalnego „wueska” odmówiła mu posłuszeństwa i żeby ukończyć rajd, wniósł ją na plecach na Gubałówkę. „Sześciodniówkę” wygrał Anglik, ale ojciec zdobył srebrny medal Międzynarodowej Federacji Motocyklowej. To była dla niego najważniejsza nagroda. Jako sportowiec ze Świdnika, razem z innymi zawodnikami jeździł też na zawody do Włoch i Niemiec. Dzięki rajdom zwiedzili kawał świata i nawiązali wiele przyjaźni, między innymi z włoskim klubem z Bergamo. Do drużyny dołączył też mój wuj, Jan Remigiusz Szczerbakiewicz, który okazał się być lepszy od ojca. Był sprytniejszy, bardziej zwinny i miał lepszą budowę ciała. Miał naprawdę wspaniałe osiągi. Zdobył 6 mistrzostw świata, 4 mistrzostwa Europy i 27 mistrzostw Polski. Gdy się urodziłem, tata przestał jeździć. Zajął się szkoleniem nowych zawodników. Przez pewien czas trenował nawet kadrę Polski.
– Co się stało, że tata zdecydował się odstawić motocykle?
– Trudno powiedzieć. Być może ze względów zdrowotnych. To nie jest dyscyplina, którą można uprawiać długo. Kiedy dwa lata temu zmarł mój wuj, Jan Remigiusz, na pogrzebie spotkałem zawodników z całej Polski. Wielu z nich przyszło o kulach. Jeden zażartował nawet, że „przez sport do kalectwa”. Żeby stać się zawodnikiem światowej sławy, trzeba zacząć trenować już w wieku 5, 6 lat, jak na przykład Valentino Rossi. Ja sam nigdy nie jeździłem wyczynowo. To znaczy, wziąłem udział w paru zawodach, ale mało znaczących. Ojciec zawsze mi to odradzał. Mówił „Nauczę cię jeździć, żebyś był w tym dobry, ale nigdy nie jeźdź wyczynowo.”
– Co tacie mogło najbardziej podobać się w jednośladach?
– Wydaje mi się, że wolność, jaką dają. Możliwość wjechania w każdy teren, rywalizacja, współzawodnictwo. Poza tym, jest coś takiego w tym sporcie… W zawodach bierze udział 300 motocyklistów, którym kibicuje 10 tysięcy kibiców. Każdy z nich towarzyszy zawodnikom na trasie, a później wspólnie świętują. Ten sport daje dozgonne przyjaźnie. Zresztą, widać to na Polskich drogach, gdy jedziesz motocyklem i pozdrawia cię inny kierowca.
– Z motocykli przesiadł się do śmigłowców.
– Przeszkolił się na mechanika lotniczego i został lotnikiem. Uczestniczył w oblotach i kontrolach lotów. Był na kontrakcie w Egipcie i Libii. W Afryce spędził w sumie 9 lat. Razem z pilotem, Ryszardem Witkowskim, jako pierwsi przelecieli śmigłowcem przez Morze Śródziemne. Jest taka anegdota związana z tym lotem. Nie mieli tak zwanych ding czyli beczek ratunkowych, z których robi się tratwa. Mieli za to podwójne materace do namiotów, związane liną na wypadek, gdyby mieli wodować. Mało brakowało i ten scenariusz by się sprawdził, bo w baku zostało im 26 litrów paliwa. Lądowali awaryjnie na plaży, po czym aresztowało ich Libijskie wojsko. Musieli się tłumaczyć, że przylecieli szkolić pilotów. Gdy wracali z kontraktu, ojciec dostał na pamiątkę talerz z wizerunkiem Kadafiego, który zresztą do dziś mamy w domu. Gdy na lotnisku celnik otworzył jego bagaż i zobaczył talerz, zasalutował i puścił ojca bez odprawy.
– Przez pracę musiał często wyjeżdżać.
– Tak, ale gdy wracał, nadrabialiśmy ten czas z nawiązką. Potrafiliśmy spakować się i zrobić 8 tysięcy km na wycieczce samochodem. Umawialiśmy się na drugim końcu świata, by spotkać się w Grecji albo we Włoszech. W latach 80., gdy już można było wyjeżdżać z Polski, jeździliśmy na wycieczki z PZMotu, by się z nim spotkać. To było życie na walizkach, ale dzięki temu wszyscy byliśmy bogatsi o nowe doświadczenia.
– Czego nauczył się Pan od taty? Jak go wspomina?
– Przede wszystkim, zaszczepił w nas, we mnie, mojej siostrze, ale i wszystkich dookoła, manię podróżowania. Dzięki niemu zwiedziliśmy pół świata i mamy plany na drugie pół. W samych Włoszech byłem około 200 razy. I muszę przyznać, że jeśli nie wyjadę gdzieś raz na pół roku, to źle się czuję. Nauczył nas bardzo dobrze jeździć, bo cała rodzina jeździ na motocyklach. I chyba jesteśmy w tym dobrzy, skoro jeszcze żyjemy. Ja jeżdżę na motocyklu od 30 lat, szczęśliwie bez żadnego wypadku. Tata zawsze był dla nas autorytetem, wzorcem do naśladowania. Był pełen różnych rad dla wszystkich, choć być może sam się do nich nie stosował. Zawsze potrafił dobrze doradzić. Był duszą towarzystwa i świetnym organizatorem imprez, co chyba przejąłem po nim, bo gdy coś przygotowuję, musi być smaczne jedzenie i dobra zabawa.
– Roman Szczerbakiewicz – bohater…?
– Chyba tak… To znaczy, trudno powiedzieć, bo to jest tak, że jak ma się ojca, na przykład aktora, to jako dziecko nie docenia się tego. Jako małolat chodzi się po teatrze, ma się dostęp „za kulisy” na co dzień. Dopiero, gdy zaczyna brakować tej osoby… gdy ona odchodzi, docenia się to, co było dawniej. Kiedyś chodziłem, na przykład po parkach maszyn, jeździłem na zawody międzynarodowe i to było normalne. A teraz, jeśli gdzieś pojadę i dostanę przepaskę VIP-a to wejdę, a jeśli nie, to na wszystko patrzę z boku, jako kibic, a nie uczestnik. To już nie te czasy.
Agata Flisiak
Magazyn Świdnik – wysokich lotów 2016, nr 6.
Zdjęcie udostępnił Grzegorz Szczerbakiewicz.